czwartek, 12 grudnia 2013

przeczytane dziś gdzieś....

Ludzie nie rozmawiają ze sobą, wymieniają tylko informacje....so true, so sad.

Jak w pracy? Spoko. Wszystko dobrze? Tak, dużo spraw na głowie. Kupiłem bilety do Aten. Fajnie. A my jedziemy na Mazury. Super. No to cześć! sounds familiar?


piątek, 1 listopada 2013

Po przerwie - kinowo - jesiennie

Nie mam ostatnio ani czasu, ani chęci na pisanie. Ma to też oczywiście swe dobre strony. Przynajmniej nie przyczyniam się do zaśmiecania netosfery. Z braku śmieci ktoś może z nudów ruszyć się sprzed komputera, trafić do biblioteki i spędzić na przykład kilka nocy z Dostojewskim.

Głowa już coraz gorsza (?) i jak nie odnotuję, to kolejne obejrzane filmy zacierają mi się w pamięci ( być może to naturalna selekcja, widocznie wstrząs był żaden, albo za mały, by film został zapamiętany).

Odnotowuję zatem tylko dwa, które wciąż jeszcze pamiętam z ostatnio obejrzanych:

"W imię.." Małgorzaty Szumowskiej - napisano o tym filmie dużo; co napiszę ja? Ostatnia scena całkowicie według mnie zbędna ( podobnie jak zbędna była ostatnia scena "Pokłosia" Pasikowskiego). Sam film dobrze skrojony i poruszający - dramat człowieka rozdartego, targanego silnymi emocjami, człowieka, który wie i czuje - zdecydowanie dobry film.

"Ida" Pawła Pawlikowskiego - w filmie tym nie ma jednej fałszywej nuty; zamiast epatowania brutalnością jest miejsce na wyobraźnię widza; genialna Kulesza; warto zobaczyć i pomyśleć nad tym, jak skomplikowane są człowiecze losy.

niedziela, 8 września 2013

life is divided into the horrible and the miserable

22:50 Kino

Zaskakująco dużo ludzi

Reklam więcej nawet niż zwykle

23:07 Blue Jasmine by 77 y old Woody Allen

Tym razem San Francisco

Złudzenia, złudzenia, złudzenia, a jakie jest życie wiadomo:-)

Czy zachwyca? Chwilami, choć inni mówią, że super!

piątek, 9 sierpnia 2013

Mark Rothko

Zachwyca czy nie zachwyca?

"Nie będę zbyt zuchwałym utrzymując - pisał Julian Klin - Kaliszewski w Szkicach z roku 1868 - że ani jeden z podziwiających Rafaelowskie arcydzieło nie zachwyca się z głębi przekonania ale na zasadzie, jeżeli ukształcony, oklepanych formułek znawstwa sztuki lub też, wedle przysłowia <<za panią matką pacierz>>, na wiarę i okrzyk uwielbienia innych" cyt. za Kulturowa teoria literatury. Główne pojęcia i problemy, red. M.P. Markowski, R.Nycz, Kraków 2010, s.12.

W Muzeum Narodowym w Warszawie możemy do końca sierpnia 2013 oglądać wystawę "Mark Rothko".

I jak intymne spotkanie z dziełem zrealizować skoro wiemy, że to jeden z najwybitniejszych malarzy XX wieku? I jak kontemplować i dać się obrazowi pochłonąć skoro tłumy podziwiają razem z nami?  I czy można się nie zachwycić? Czy 87 milionów dolarów za obraz Rothki to dużo czy mało?

Na wystawie możemy obejrzeć 17 obrazów Rothko, które - co istotne - ilustrują nie tylko to, co najbardziej dla artysty charakterystyczne (malarstwo pół barwnych), ale także obrazy z początku jego twórczości (jeszcze w ramach). Zobaczymy też Biblię dla dzieci, którą Rothko ilustrował. Całość uzupełniają książki i płyty ze zbiorów artysty. Aranżacja wystawy bardzo klasyczna.

Organizowane przez Muzeum wydarzenia towarzyszące wystawie są niewątpliwie interesujące.Skoro jednak najważniejszy jest bezpośredni, emocjonalny kontakt z dziełem ( a tu
istotna jest odległość, oświetlenie, aranżacja), to chyba warto zapolować na moment samotności w muzeum i posiedzieć, popatrzeć i odczuć czy zachwyca czy nie?


czwartek, 8 sierpnia 2013

O zaskoczeniu młodością - temat niezrealizowany

Piszę dla siebie więc nie powinienem martwić się o tych, którzy na tortury grafomaństwa skazani być mogą. A jednak jakieś wewnętrzne kryterium nakazuje nie pisać zbyt często - zgodnie z zasadą, że grafomaństwo popełniane niezbyt często podobnie jak nudna przemowa, o ile niezbyt długa, jest do zniesienia.

Życie płynie tak szybko, że to co za słuszne zapisania uważałem dwa tygodnie temu, teraz zostało przez coś innego w głowie wyparte.

Nie mam więc już wewnętrznej potrzeby o krakowskich wędrówkach się rozpisywać,choć wystawa pt. Ekonomia w Sztuce zorganizowana przez Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie materiał do przemyśleń pozostawiła. A były jeszcze przecież pogawędki z flisakiem, który łódź swą sam zbudował, były wędrówki po miejscach po wielokroć już odwiedzanych. Były też jednak nowe/stare odkrycia: Plac Szczepański (piękny Pałac Sztuki - nie dość jednak piękny by zainteresować młodą kelnerkę z Charlotte), była wizyta w Fabryce Schindlera, był też spacer w Podziemiach Rynku i spojrzenia na pięknie ilustrowaną księgę - przewodnik po Krakowie autorstwa Ambrożego Grabowskiego ( to on ustalił imię autora ołtarza w Bazylice Mariackiej). Była też orgia smaków. Jakże zapomnieć można grillowane brzoskwinie z kremem amaretto i syropem klonowym na tarasie z widokiem na Wisłę jedzone. Jak zapomnieć o tatarze z dorsza z anchovies i kaparami i innych pysznościach serwowanych przez restaurację Hotelu Pod Różą. A jednak zapomnieć można, wszystko to już odległe. Nawet pierwszy oddech Zakopiańskim powietrzem już w przeszłość odszedł.

Powrót do Warszawy i poszukiwanie nowych inspiracji. Pogoda upalna do wylewania zachwytów nie skłania. "Dziewczyna z Szafy" ciekawa i coś magicznego w tym filmie jest, ale to wciąż nie to; "Frances Ha" dobrze skrojone i przez wielu wysoko oceniane, niestety z mojej strony momentami znudzenia okupione w dusznym kinie. "Konser" - posmak dzieła, świata marzeń, sztuki i pytań o to co fałszem jest, a co nie jest i czy uczucia można sfałszować. Bardzo dobry, ale wciąż to nie coś o czym bym myślał przez dni całe.

Ostatnia deska ratunku w Dehnelu ( wycinek z Tygodnika Powszechnego 3 III 2013 - Jacek czyta Jaroława- wciąż z biurka zerka i o kunszcie autora przypomina). To jeden z moich ulubionych pisarzy. Cenię go za frazę piękną ( ktodziś tak język traktuje, kto cyzeluje, przestawia, zestawia, czyta głośno i słucha czy dobrze brzmi).

"Młodszy księgowy" kusił mnie od długiego czasu. Brałem tę książkę w Empiku do ręki, czytałem, patrzyłem na cenę i odkładałem. W chwili słabości kupiłem jednak. Skoro to zbiór felietonów różnych to nie może nas zdziwić, że są tam fragmenty ciekawsze i mniej ciekawe - to naturalne. Są jednak perełki prawdziwe, ironią przyprawione.

Fragmenty zapisuję ( kiedyś zapisywałem ręcznie, teraz reflektuję, że poza nielicznymi wyjątkami prawie w ogóle ręcznie nie piszę) ku pamięci:

"Często odpowiadam zatem, że natchnienie nie istnieje, jest tylko chęć do pracy ( tak mawia moja matka, malarka, która z jakichś tajemniczych przyczyn przez lata była, jak się zdaje, wyznawczynią raczej protestanckiej etyki pracy niż romantycznych koncepcji artystowskich). Ale to nieprawda. Można bardzo, bardzo chcieć zabrać się do  pracy i nie mieć o czym pisać, można też mieć ogromną potrzebę napisania tekstu całkowicie niemal ułożonego w głowie, a nie móc przysiąść za biurkiem czy choćby zaszyć się gdzieś z kartką. Natchnienie jest, jak się zdaje, pewną formą pracy mózgu czy może raczej: współpracy jednej funkcji mózgu z drugą. Kojarzącej z przetwarzająco - rozbudowującą. (...) Dominikanin gra w domino z dominą w dominie.(...)  I tu, jak się zdaje, dochodzimy do sedna: natchnienie, które jest po prostu efektem dobrze działającej wyobraźni, właściwej wszystkim dzieciom, a przez większość dorosłych ludzi (niesłusznie, jak sądzę) traktowanej jako zbędne rojenia, <<głupie myśli>>  - to dopiero początek. To, co wielu czytelnikom wydaje się jakimś otoczonym romantyczną, nadprzyrodzoną aurą cudem, niedostępnym <<zwykłemu śmiertelnikowi>>, jest właściwie w zasadzie wszystkim, leży na wyciągnięcie ręki. To natomiast, co często się pomija machnięciem ręki, cały <<warsztat>>, mało widowiskowe literackie wkręcanie śrubek, oliwienie łożysk, heblowanie zadziorów, stanowi właśnie o jakości tekstu; to właśnie wprowadza nas, czytelników, w metafizyczne dreszcze nad porażająco celnym zdaniem czy poruszającym rozdziałem powieści. <<Co>>, czyli zdanie o dominie i dominikaninie, jest jeszcze niczym, błahym zaczątkiem, igraszką wyobraźni - dopiero <<jak>> może stworzyć literaturę".

cyt. za J.Dehnel, Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu, Warszawa 2013, s. 22-24.


I jeszcze:

"Jeśli nie znajdujemy pocieszenia w żadnej z religii, to zostają nam chyba tylko sztuka i literatura. Nie wyjaśnią cierpienia ani zła, bo tych nic nie wyjaśni, ale pomogą - jeśli nie nam, to kolejnym pokoleniom - znosić je w bardziej świadomy sposób". Tamże, s. 29.

A na koniec rada dla rodziców:

"Wszyscy rodzice popełniają jakieś błędy wychowawcze, nasi też je czasem popełniali. Ale jednego wystrzegali się jak ognia: traktowania nas jak odmóżdżonych kretynów. Tymczasem przeglądając niekiedy książki dla dzieci, mam wrażenie, że wielu autorów, wydawców i co za tym idzie, rodziców (bo to oni przecież generują popyt) uważa, że dziecko to stworzenie, którego poziom umysłowy plasuje się gdzieś między fikusem a chomikiem, ergo należy je odżywiać jakąś drobno utartą papką literacką. Zamiast pięknych, nieoczywistych ilustracji, w których czai się magia i miejsce na wyobraźnię, dzieciom serwuje się kolejne odgrzewane kotlety postdisneyowskie, uładzone buzie i drzewka oraz domki w oczywistych kolorach. Zamiast świetnych książek, które zmuszają do refleksji, posługują się purnonsensowym poczuciem humoru, uczą łamać standardowe myślenie, wzbogacają język o wyrazy rzadkie i powabne (jak Bracie Lwie Serce Lindgren, autentyczna wersja Kubusia Puchatka Milne'a czy Alicji Carrolla, Wyprawa na Żmirłacza tegoż, limeryki Leara, wspomniane już baśnie Wilde'a), serwuje się dzieciom podróby: coś, co łatwo wchodzi, idzie utartym torem, nie stawia żadnych wyzwań, słowem: czerpie pełną garścią ze światowego banku namiastek estetycznych i intelektualnych.(...) Zdrowe kości, żołądek i płuca przydają się w życiu, ale bogata wyobraźnia, dociekliwość, dobry gust i nawyk czytania wymagającej literatury przydają się nie mniej.(...) Jeśli nie karmią państwo dzieci wyłącznie frytkami (....) zadbajcie też o ich dietę literacką, żeby po latach mogły wspominać nie tylko przedświąteczny wystrój w centrach handlowych i swoją pierwszą grę na konsolę, ale też wspaniałe książki (...) " Tamże, s. 294-295.


I tym sposobem  czasu już brak na napisanie o tym, o czym pierwotnie być miało czyli o młodości i towarzyszącej jest sile.

wtorek, 9 lipca 2013

Podróżniczo

"Gdzie jest tata? Zawołaj ojca. Nie ma go. Jak zwykle wszystkich przepuszcza. Dżentelmen. Masz ojca dżentelmena. Tak, i na pewno wejdziemy ostatni. Nie mędrkuj."

Takie to oto rozmowy można było usłyszeć stojąc w kolejce, a właściwie w ścisku, do polskiego busa. I mógłby to pewnie być początek jakiejś miłej przypowiastki o tym jak trudno być w dzisiejszych czasach dżentelmenem i jednocześnie dumnym ojcem córek, które chciałby wejść do autobusu pierwsze, a nie ostatnie.

Gdybym zdecydował się na tę narrację, to być może udałoby mi się jakoś ogarnąć ten wyjazd o szaleńczym tempie w ramy. Stwierdziłem jednak, że bliższy prawdzie będzie zapis migawkowy. Tak jak migawkowe były pomorskie chwile.

Publiczny wymiar tekstu wprowadza pewne ograniczenia. Nie mogę pisać o tym, co najciekawsze, czyli o ludziach, o emocjach, o inspiracjach. Autocenzura działa. Zachowuję więc w pamięci te dni jako ciekawe i tylko w migawkach odnotowuję niektóre momenty.

Do Trójmiasta wpadam raz w roku. Trójmiasto jest super i wciąż mnie zaskakuje.

Dlaczego lubię Trójmiasto? Bo jest różnorodne. Można tam spędzić czas aktywnie, imprezowo i czasem plażowo.

Highlights tegorocznego wyjazdu ku pamięci:

Rowerowy trip z M. - Od murali na Gdańskiej Zaspie do klifów w Orłowie, a w drodze powrotnej Nowy Port ( Latarnia Morska, postindustrialne klimaty i Perła Bałtyku - dobre jedzenie i ciekawy klimat, a widok na tramwaj...)

Czterogodzinny rejs na holenderskim trójmasztowcu Minerwa po Zatoce Gdańskiej

Spacer po Sopocie

Kajakiem po Motławie z A. czyli spojrzenie na Gdańsk z innej perspektywy

Super wieczór w Klubie Ludzi Morza Zejman położonym na Wyspie Spichrzów

Spotkanie z podróżnikami w Południku 18. i fotograficzna podróż przez Tajlandię, Laos, Kambodżę, Wietnam i Malezję

CS śniadanie w Parku Reagana

Plażowanie i kąpiele w zaskakująco ciepłym Bałtyku

A poza tym knajpy, knajpy, knajpy i rozmowy, rozmowy, rozmowy!

Odnotowuję niektóre: Młody Byron w Dworku Sierakowskich w Sopocie, Stacja Deluxe w Gdańsku, i tamże Browar Piwna, W starym kadrze  i tradycyjnie już Pikawa.
Dla pragnących widoków: restauracja Panorama w Zieleniaku ( XVI piętro) - super panorama Gdańska! High 5 Bar w Hiltonie oraz po sąsiedzku restauracja Cała Naprzód w Ośrodku Kultury Morskiej.
Dla szukających luksusu  lobby bar w Grand Hotelu w Sopocie - ściany są pełne portretów sław, które kiedyś gościły w hotelu więc jeśli ktoś lubi relaks w otoczeniu gwiazd to jest miejsce nie do przegapienia.

Notabene wybudowany w 1927 roku Grand Hotel w Sopocie jest powieleniem Grand Hotelu wybudowanego w 1911 w Szczawnie Zdroju, a dociekliwi znajdą w hotelu oryginalne, sygnowane elementy z 1927 roku.

Powrót do rzeczywistości! A podróże, nawet krótkie dają poczucie wolności...

A za rok pewnie przyjrzę się Gdyńskiemu modernizmowi....warto wybiegać myślą w przyszłość.
Kruzensztern



wtorek, 21 maja 2013

Szaleństwo dokonane

Szaleństwo dokonane; czy z zaklętego kręgu jest wyjście? czy pozostaje wieczny ruch banału?

" Nie zawsze jest miejsce i czas, żeby czytać Sartre'a w oryginale od tyłu do góry nogami", a właściwie nie ma go w ogóle; Beckett? "- Beckett to nie jest przypadkiem jakiś tenisista?"

"(...) pomniejszanie mózgu! Za dużo myślisz?Wspominasz?Rozważasz? Zastanawiasz się, dlaczego spotkało cię tyle cierpienia? Pomniejszenie mózgu wybawi cię od tych kłopotów"

Przyznaję, że "Wojny polsko-ruskiej" nie przeczytałem. Nie dlatego,że nie było na to czasu, nie dlatego,że nie próbowałem. Próbowałem dwa razy i nie dałem rady, choć argumenty o twórczym wykorzystaniu języka pospolitego były mi znane.Przyznaję, że przez rozklekotany język "Wojny" nie przebrnąłem.

Dane mi jednak było być na jakimś spotkaniu z autorką. Musiało być to dobre dziesięć lat temu, w jakimś teatrze; pamiętam  hecę z gaśnicą i zapisane w pamięci wrażenie, że autorka nie najlepiej chyba czuje się w roli osoby odpowiadającej na pytania. Ostatecznie co miała do powiedzenia, to już napisała (albo napisze), po co więc dopytywać...

Sięgnąłem po "Kochanie, zabiłam nasze koty". Właściwie to nie tyle sięgnąłem, co została mi ta pozycja podsunięta. Tym razem zabawy językiem mnie zaciekawiły. Czytałem z zainteresowaniem, czasem z uśmiechem. Grzebanie w literach, bezkres fascynującego mnie coraz bardziej morza, te wszystkie rozklekotane tożsamości, lajkujące i hejtujące, a w chwilach nielicznych wątpliwości wrzucające pytanie na grupę. To szaleństwo bez metody, banał, bieg. Może to wszystko nieco wtórne, ale bardzo dobrze napisane!

Dobre na piątkowy wieczór!

"Piątek!Strzeżcie się wszyscy niepijący, niepalący, nieatrakcyjni seksualnie, neurotyczni, zaburzeni, pogrążeni w depresjach, nieposiadający na Facebooku pięciu milionów przyjaciół. Starzy, karmiący piersią i niemogący przez to się nawalić, nieposiadający lamborghini, grubi, niekorzystnie wyglądający w składających się wyłącznie z ramiączek sukienkach i spodenkach uszytych z samego paska"

W sobotę kupimy małpkę i zapomnimy o poszukiwaniu sensu w tym świecie bez sensu. Zatopimy się w " (...) ten wielki postindustrialny dystrykt nad rzeką, opanowany przez rozmaitych niezbyt tryskających osobistym szczęściem emigrantów. Pewnie zresztą niektórzy z was tam mieszkają, cóż, to teraz modne....Dla mnie to ciągle jedna z tych dzielnic, o których bezustannie mówi się, że << ze względu na niskie czynsze coraz więcej artystów zakłada tu pracownie i galerie>>, <<taje się powoli mekką zwiedzionych tanimi mieszkaniami artystów>> (....) i inne farmazony agentów nieruchomości, chcących ściągnąć histerycznych snobów do tutejszych zawilgłych mieszkań o popsutych żaluzjach i fekalnym zapachu"

Cyt. za Masłowska D., Kochanie, zabiłam nasze koty, Warszawa 2012.

poniedziałek, 6 maja 2013

Gombro, Gombro.....

Gombro zawsze aktualny.

Wszak nasza umysłowość wciąż jeszcze na punkcie tak Polski, jak i nas samych nie dość jest swobodna.

Tyle lat temu Gombro pisał: "Zbyt silny jest w nas dotąd ten kompleks polski i zbyt obciążeni jesteśmy tradycją. Jedni (do nich należałem) nieomal boją się słowa <<ojczyzna>>, jakby ono cofało ich o 30 lat w rozwoju. Innych wprowadza natychmiast na tory obowiązujących w naszej literaturze szablonów." i dodawał:  "Uzyskać - to najważniejsze - swobodę wobec formy polskiej, będąc Polakiem być jednak kimś obszerniejszym i wyższym od Polaka" (W. Gombrowicz, Trans-Atlantyk, Kraków 1988, 5-6).

A u nas co? Zamieszanie, oburzenie, oskarżenia; a wszystko za sprawą akcji "Orzeł może"!

Polskość jest cenna, nie znaczy to jednak, że nie należy jej wciąż poddawać przemyśleniu. Tylko ta bowiem będzie żywa i znacząca.

Wciąż nowej formy szukać, a czemu nie?

A właściwie to nie o "Trans-Atlantyku" miało być; Miało być o "Dzienniku". Miejsce jednak, gdzie stoją zwykle trzy tomy "Dziennika" jest puste. "Dziennik"  wypełnia bibliotekę kolegi (notabene podczas ostatniej dyskusji zaobserwowałem pewną liberalizację poglądów - czy to wpływ Gombrowicza?). Niech wypełnia, odsetek nie naliczę, bo gdyby mi rzeczony kolega odsetki naliczył za przytrzymywanie innej liczącej tysiąc stron książki to już dawno bym zbankrutował.

Miało być o tych wszystkich zabawach słowem: "Czymże tedy jesteś, Bosko Komedio? Czy niezdarnym utworem wielkiego Danta? Czy potężnym utworem wielkiego Danta? Czy potwornym utworem niecnego Danta?", "Piesek biały, smaczny", "Przemiłe zjadłem śniadanko". Bez tekstu rady jednak nie dam.

A styl ten i zabawa słowami miała mnie do tekstu na który oczekuję doprowadzić. Wszak w pamięci słowa Gombra wciąż tkwią mocno:

"Źródła moje biją w ogrodzie, u wrót którego stoi anioł z mieczem ognistym. Nie mogę tam wejść. Nigdy się nie przedostanę. Skazany jestem na wieczyste krążenie wokół miejsca, gdzie świeci się moje najprawdziwsze oczarowanie. Nie wolno mi, bo ...te źródła wstydem tryskają, jak fontanny! (...)"

oraz

"Nikt nie domyśla się nawet bezmiarów mojej dezercji. Nie darmo Ferdydurke kończy się zdaniem: <<Uciekam z gębą w rękach>>"   cyt. za Gombrowicz , Dziennik

A na jaki tekst czekam?

Na "Kronos" czyli intymny dziennik Gombrowicza, który ma ukazać się jeszcze w tym miesiącu. Zobaczymy czym teraz na Gombro zaskoczy, czym sprowokuje, czym oczaruje....

A w Empiku jest nawet opcja "zamów przed premierą" - zatem do dzieła!

A wszystkim szczęśliwym abiturientom, którym dane było przeczytać Gombrowicza i polskość swą przemyśleć, powodzenia na jutrzejszym egzaminie!

niedziela, 14 kwietnia 2013

Trzeba wierzyć w ludzi

Trzeba wierzyć w ludzi, w to,że są dobrzy i życzliwi. Inaczej się nie da się żyć. Inaczej stracimy część swego człowieczeństwa.

Dosyć powszechnie jest znany  "Pamiętnik Anny Frank". Mniej z nas słyszało jednak o przyrodniej siostrze autorki, a wcześniej koleżance z podwórka - Evie Schloss. Dziś obejrzałem z nią rozmowę; w przeciwieństwie do Anny przeżyła obóz. Po wyzwoleniu, ojciec Anny, którego znała jako ojca swej koleżanki, ożenił się z jej matką. Tym sposobem Eva stała się przyrodnią siostrą Anny. Co mówiła?
Zaznaczyła, że kochała życie i nigdy nie straciła nadziei, że jakimś cudem przeżyje obóz, dodała jednak, że trauma pozostała - w obozie straciła ojca i brata. Nienawidziła całego świata. Podkreśliła, że to jej ojczym - Otto ojciec Anny Frank, który stracił wszystkich bliskich podczas wojny - uświadomił jej, że na świecie, pomimo wszystkich niegodziwości, jest mnóstwo wspaniałych ludzi.

Jeśli żywimy nienawiść to uderzy ona  nie w tych,których nienawidzimy, ale ostatecznie w nas. Jeśli zaś, czasem wbrew rozumowi, uwierzymy w dobro świata, to ujrzymy go dobrym.

czwartek, 21 marca 2013

Zaległości

Zaległości mają to do siebie, że lubią się nawarstwiać. To, co masz zrobić dziś odkładasz na jutro, a jutro przekładasz to na pojutrze. Pojutrze zaś już coś innego dopomina się o swoją kolej. I tak zaległości krążą po głowie.

Miałem zamiar napisać o wrażeniach z "Niewidzialnej wystawy" ( ciekawe przedsięwzięcie z co najmniej kilku powodów; dość powiedzieć, że jeśli chcemy na nowo poczuć zapach jabłek czy w zupełnie nowy sposób odnieść się do szelestu stóp, to warto pójść; powodów jest zresztą więcej), o super muzyce i inspirującym przesłaniu filmu "Sugar Man" i o dobrej kawie w Kinotece ( lubię i polecam to kino). Potem do listy dodałem konieczność opisania wrażeń z Sokotry przy Wilczej ( kurczak mniam) i spotkania dawno niewidzianego prezesa i koleżanki, której kalendarz jest dla mnie łaskawszy.

Nim jednak zdołałem to uczynić o swój czas domagała się "Warszawa 1935"  ( cóż to za muzyka? czy to barwne dwudziestolecie międzywojenne?) Jak jednak pisać o filmie, skoro w głowie dźwięczą jeszcze instrumenty i chciałoby się napisać coś o wspaniałym koncercie Quantum Threeory.

A na pióro czeka jeszcze przecież przyjęcie z widokiem na Warszawę i śniadanie w miłym towarzystwie.

Cóż nie da się wszystkiego pismem objąć; czasem zaległości muszą zgodzić się na to, że tak jak szybko zalegały, tak też szybko odpłyną w niepamięć.

Dziś piszę dla siebie; traktując przestrzeń wirtualną jako dobre miejsce na zapisanie czegoś, co zapisane na kartce odleci w stos setek zapisków i przepadnie.

Znowu prof. Bauman:

"Najbardziej nagminną i nieuleczalną odmianę stresu wywołuje zderzenie dwóch równie niezbędnych dla ludzkiego życia, ale niedających się ze sobą pogodzić wartości: bezpieczeństwa (w szerokim tego pojęcia znaczeniu) i wolności. Jeśli nuda bezbarwnych i monotonnych dni jest udręką ludzi obdarzonych bezpieczeństwem, bezsenne noce koszmarów pełne są męką ludzi wolnych"

"Ulotność prognoz, kakofonia porad i pouczeń, kruchość wszelkich wartości - oto jest rana najdotkliwsza zadana ludzkiemu rozumieniu" 

cyt. za  G. Sroczyński, Co nas boli w środku Europy?,"Duży Format" 19.03.2013 

piątek, 1 marca 2013

Lista czytelnicza

Brakuje czasu, brakuje pieniędzy; odnotowuje co chcę przeczytać w najbliższym czasie, by notka o zaległościach mi przypominała:

"Wyznaję" Jaume Cabre

"Niedobre dziecię Transy, Traumy, Transgresje" Maria Janion, Kazimiera Szczuka

"Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza" Radosław Romaniuk

A dziś  za Tołstojem tak sobie myślę: " Nie dziś - to jutro przyjdą choroby, śmierć, zabiorą mi bliskich moich, mnie samego i nic nie pozostanie prócz zgnilizny i robaków. Dzieła moje, jakimkolwiek byłyby, pójdą w zapomnienie prędzej czy później, a mniej nie będzie (....) czy jest w życiu mem cel, którego by nie zniszczyła nieunikniona, czekająca śmierć?"  ( Tołstoj, Spowiedź, Warszawa 1929)

A ostatnio dowiedziałem się, że autor "Anny Kareniny" samodzielnie, w krótkim czasie nauczył się esperanto.


piątek, 22 lutego 2013

Kartka z podróży

Niderlandy - tak były i nadal czasem są określane trzy kraje: Belgia, Luksemburg i Holandia. Granice tych państw do roku 1830 ulegały na skutek bitew, traktatów i sojuszy ciągłym zmianom. Podczas kongresu wiedeńskiego utworzono Królestwo Zjednoczonych Niderlandów, którego pierwszym królem został Wilhelm I. W 1830 w wyniku rewolucji od Królestwa oderwały się południowe Niderlandy czyli dzisiejsza Belgia - pierwszym królem niepodległej Belgii został Leopold I. W 1867 niepodległość uzyskało Wielkie Księstwo Luksemburga ( do 1890 roku pozostawało związane z Holandią unią personalną).

W samej Belgii też jednak nie brak podziałów. Jest to bowiem kraj dwujęzyczny. W 1980 roku podzielono kraj na 3 regiony: francuskojęzyczny, flamandzkojęzyczny oraz dwujęzyczny, obejmujący Brukselę. Podziały i napięcia pomiędzy Walonami ( francuskojęzyczni; historycznie krajowa potęga przemysłu ciężkiego) i  Flamandami ( flamandzkojęzyczni; obecnie coraz bardziej zamożni i wpływowi) mocno zaznaczyły się w okresie powojennym. Dość powiedzieć, że obecnie mowy w parlamencie muszą być wygłaszane w dwóch językach. Nawet w dwujęzycznej Brukseli podział językowy zdaje się funkcjonować - poznani Belgowie opowiadają, że załatwiając sprawy w dzielnicy zdominowanej przez ludność flamandzką, posługują się językiem flamandzkim, gdyż w przeciwnym wypadku mają małe szanse na pozytywne załatwienie jakiejkolwiek sprawy.

Śledzę ostatnio różne dynastie - w historii belgijskiej też zapisały się  zadziwiające epizody. Król Baudouin I ( za jego panowania doszło do dekolonizacji Konga - 1960 "Rok Afryki" -, w którego historii okrucieństwo Belgów-kolonizatorów zapisało się trwale vide "King Leopold's Ghost" by Adam Hochschild) abdykował w 1990 roku  na dwa dni, gdyż w zgodzie ze swoim sumieniem nie mógł podpisać ustawy liberalizującej zasady przerywania ciąży. Podpisali ją zastępujący go członkowie rządu.

Kolejny wątek, który będzie towarzyszył mi w podróży po Belgii to malarstwo flamandzkich prymitywistów. We Flandrii w średniowieczu działało jedno z najpotężniejszych środowisk artystycznych. Jan van Eyck (1385-1441) - uważany za twórcę malarstwa flamandzkiego, ojciec malarstwa olejnego,  Van der Goes ( zm. 1482), Rogier van der Weyden ( 1400- 1464) - oficjalny malarz Brukseli, Hans Memling (1435 - 1494), czy Hieronim Bosch ( 1450 - 1516) to tylko ci najbardziej znani.

Coraz rzadziej zaglądam do muzeów, ale w Brugii skusiłem się na wizytę w Groeninge Museum  i Madonnę kanonika van der Paele van Eycka przez dobre kilkanaście minut kontemplowałem - w kontemplacji pomagała świadomość, że za oknem pada deszcz i nie ma się gdzie spieszyć:-)

Piwo - nie ma Belgii bez piwa; trudno jest tu zamówić po prostu piwo; to kraj, w którym warzy się wiele gatunków piwa - ile? ktoś w Belgii mówi mi, że około dwóch tysięcy. Trudno uwierzyć, jeszcze trudniej sprawdzić; dla mnie pub z 350 gatunkami był zupełności wystarczający, a uczta przednia!

Oczywiste jest, że trochę się do tej uczty przygotowałem. Zanim jeszcze przystąpiłem do lektur wiedziałem przecież,że lager to piwo dolnej fermentacji, a ale to piwo górnej fermentacji; pamiętałem też trochę z muzeum Guinnessa w Dublinie; ale czy do prawdziwej uczty można się przygotować?
Przeczytałem wprawdzie o głównych rodzajach belgijskiego piwa, a zatem o lambic o smaku wina, do którego czasem dodawane są owoce w całości, o jasnych piwach pszenicznych tzw. białych, o wytrawnych piwach czerwonych i brązowych, o mocnym ale produkowanym w klasztorze trapistów, a nawet piwach złocistych. Wszystko to jednak na nic, gdy w grę wchodzi degustacja, tam dopiero zaczyna się prawdziwa uczta.

Tym sposobem od ogólnych uwag o Belgii dochodzimy do przygód i doświadczeń osobistych. Moja krótka wyprawa po Belgii wiodła przez Brugię, Leuven i Brukselę. Przylot do Charleroi i pierwsza myśl: wieczorem będę się rozkoszował Leonidasami, a później piwem!

Brugia mnie uwiodła. Jest to przepiękne, poprzecinane dziesiątkami kanałów, średniowieczne miasteczko. Latem pewnie nieznośne z powodu setek tysięcy turystów, zimą zaś wygląda bajkowo. Inny świat, spokój, cisza, wąskie uliczki i prawie wymarłe miasteczko. Jedyna rzecz, która mi się tam nie podobała to ... samochody, bez nich byłoby to miasteczko z wyobraźni. Dorożki wprawdzie wciąż na głównym placu stoją, ale tuż obok znajdują się dziesiątki samochodów, które psują krajobraz.

William Wordsworth przejeżdżając przez Brugię w 1820 roku stwierdził, że jest to miejsce w którym odkrył
"większy spokój niż na pustyni"; choć wspomniane samochody psują trochę atmosferę to nadal w styczniu rankiem lub wieczorem człowiek czuje się tak, jakby czas zatrzymał się dwieście lat temu.

Po Brugii spaceruję, wracam kilkakrotnie do tych samych miejsc i zachwycam się niezwykłym klimatem tego miejsca. Tu też próbuję belgijskich frytek z majonezem - są doskonałe, zupełnie inne niż te, które zwykliśmy jeść w naszych fast foodach. Decyzja o posilaniu się frytkami  ( w towarzystwie miłej podróżniczki poznanej na wąskiej uliczce) w Brugii okazała się słuszna, bo te kupione w Brukseli były już typowo fast foodowe, jeśli tak można rzec.

Brugia to także słynne koronki. Okna wystaw sklepowych kuszą nawet niezainteresowanych; ceny przystępne, ale....w czasie rozmowy z  sprzedawcą w jednym ze sklepów okazuje się, że większość z nich to...koronki "made in China". Te prawdziwie, belgijskie, wykonywane już tylko przez nielicznych, są drogie i stanowią niewielką część asortymentu. Jeśli jednak ktoś lubi jakość i ma trochę zbędnych euro, to może nie tylko w rzeczonym sklepie kupić koronki, ale także gobeliny - dla wtajemniczonych sklep posiada w ofercie te wyceniane na kilkanaście tysięcy euro, a w piwnicy nawet droższe.Obsługa na najwyższym poziomie więc otrzymałem szybki kurs wiedzy o koronkach w gratisie - cóż tak miłej obsłudze trudno było odmówić słuchania z zainteresowaniem....

Brugia to miejsce, gdzie próbuję dwóch pierwszych piw w Belgii. Pierwsza refleksja - sposób serwowania. Każdy rodzaj piwa podawany jest w szklanicy o indywidualnym kształcie. Często szklanica ta to puchar czy kielich do szampana. Refleksja druga serwowane porcje są znacznie mniejsze niż te w Polsce więc ...można spróbować wielu piw.

Po Brugii czas na Leuven i odwiedziny kumpla, któremu od zawsze wróżę karierę naukową - jest na dobrej drodze i pewnie wkrótce dowiem się, że wykłada w Oxfordzie. Skoro przyszło mi być goszczonym przez naukowca, to i do piwa należało podejść w sposób naukowy. Nie tylko więc odwiedziliśmy kilka pubów, ale zostałem też zapoznany z procesem produkcji piwa.  Można więc rzec, że wycieczce towarzyszyło przesłanie żartobliwej rzeźby Font Sapienza - rzeźba studenta czytającego książkę, z której tryska strumień....

Cóż to jest piwo?  Odpowiadam "przyjaciel mężczyzny?", nie, piwo jest to, w dużym uproszczeniu "płyn w którym drożdże zamieniły syrop przygotowany ze słodu w alkohol"'. Potem tłumaczono mi z dużą cierpliwością czym jest brzeczka; jak robi się piwa bursztynowe, a jak owocowe; następnie czas na degustację: na piwa ciemne się nie decyduję, testujemy więc jasne, bursztynowe i owocowe.

Pierwsze pite w Leuven przy pizzy to piwo jasne Stella Artois - nic specjalnego; ale już w drugim pubie kosztuję piwa bursztynowego, bodaj Barbach ( z każdym kielichem piwa coraz trudniej było mi pamiętać co piłem); miejsce trzecie to pub, w którym zamawianie rozpoczynamy od przejrzenia katalogu. Piszę katalogu, bo jeśli w ofercie jest 350 piw - dokładnie opisanych ( jaki jest smak, z czego jest robione, jaka fermentacja, jak powinno być serwowane oraz zdjęcie szklanki/kieliszka odpowiedniego do tego rodzaju trunku), to chyba jest to coś więcej niż karta:-)  W miejscu tym piję wyśmienite piwo owocowe - mocno wiśniowe; 10% w tym piwie to wiśnie; ale jeśli ktoś sądziłby, że można ten napój pić jak sok, niech zważy, że moc tego piwa to 8%, czyli to taki sok, po którym trudno wstać:-)  Próbuję tamże jeszcze jakiegoś bursztynowego, ale jego nazwy nie pamiętam.

W kolejnym miejscu, bodaj barze filozofów, czas na rekomendowane przez Kubę piwo Kwak - serwowane w klepsydrze na drewnianej podstawce - sposób serwowania ciekawy, a smak wyśmienity - wspaniałe flandryjskie ale o bursztynowej barwie, słodzone niewielką ilością cukru, główny produkt browaru Bosteels. Dyskusja dot. świata nauki i dyscyplin naukowych była długa; dokładnego przebiegu już nie pamiętam, wiem jednak, że kiedy piwo już dobrze w głowie szumiało osiągnęliśmy jakieś porozumienie.

Zostając przy piwach - w Brukseli piwo zamieniłem na wino, ale zanim to uczyniłem miałem niewątpliwą przyjemność napić się piwa Julius Hoegaarden - warzone na bazie pszenicy i słodowego jęczmienia - wyśmienite!
Jeśli ktoś nie lubi piwa, powinien pojechać do Belgii, bo tam z pewnością znajdzie takie, które polubi.

A jakie wnioski na polskie życie? Stałem się fanem piwa i nieśmiałą sugestię czynię do szanownego kolegi - właściciela super mercedesa, by wybierając przechadzkę zmienił trasę, która prowadzi go w odwiedziny w me skromne progi i nie wspomagał już dłużej sklepu, w którym nigdy paragonu nie dają. Lepiej wybrać alternatywną drogę prowadzącą przez Almę - wówczas, korzystając z bogatej oferty piw tego sklepu, znowu będzie można poczuć się jak w Belgii. Ja też obiecuję czasem ten przybytek pod kątem piw odwiedzać!

Leuven to jednak nie tylko wycieczki po pubach. Leuven to siedziba najstarszego belgijskiego uniwersytetu (zał. w 1425 roku) - tu pracował choćby Erazm z Rotterdamu; tak wielu historii nasłuchałem się o tym mieście, że   przyjechałem z określonym wyobrażeniem. Zostało ono zweryfikowane, trudno powiedzieć czy na plus czy na minus - moje wyobrażenie było jak najbardziej pozytywne, rzeczywistość też okazała się piękna choć inna.

Pierwsze wrażenie po Brugii było takie,że Leuven żyje i jest nowoczesne. Później dane było mi odkryć także jego mniej nowoczesne skarby,  Stadhuis czyli piękny ratusz, St Pieterskerk czyli późnogotycki kościół św. Piotra  oraz wspaniały plan Oude Markt. Dzięki swemu niezastąpionemu przewodnikowi odwiedzam także bibliotekę uniwersytecką, która robi na mnie duże wrażenie. Następny dzień to spacer po Groot Begiijnhof - skupisku prostych, XVI - wiecznych domów, w których kiedyś mieszkały beginki; obecnie zaś mieszkają w studenci.

Następny przystanek mojej podróży to Bruksela. Tu nie zatrzymam się we wcześniej zarezerwowanym miejscu, ani nie będę też goszczony przez kumpla; zatrzymam się u osoby, której nigdy wcześniej na oczy nie spotkałem. Trafić jednak lepiej nie mogłem. Mój host okazał się przesympatycznym człowiekiem o ogromnej wiedzy; co więcej zaś człowiekiem ogromnej gościnności. Nim się obejrzałem na stole pojawiły się przeróżne, wykwintne przystawki - glony różniste, ale smaczne; a po chwili mule; na koniec pyszny deser; wszystko przy akompaniamencie wina, muzyki z winylowej płyty i podróżniczych opowieści i gości, którzy przychodzili i wychodzili.

O północy zaś rozpoczęliśmy tour po Brukseli. Zwiedzanie stolicy Belgii rozpocząłem więc nie tylko w nocy, ale też od miejsc, które zwykle ludzie oglądają w drugim, albo czwartym dniu swego pobytu. Zobaczyłem więc pozostałości średniowiecznych murów miejskich, dzielnicę Ixelles oraz St Gilles; liczne przykłady secesyjnej architektury, w tym dom Victora Hordy; a nawet położoną na przedmieściach Brukseli królewską rezydencję; Przyznaję, że architektoniczne fanaberie Leopolda II  - Pavilon Chinois ( replika chińskiego pawilonu  z Wystawy Światowej w Paryżu w 1900), Tour Japonaise, przypominający pagodę, wywarły na mnie ogromne wrażenie i Azji w mej pamięci odświeżyły; kolejnym punktem było Heysel i Atomium - ogromny model cząsteczki ( powiększony 165 mld razy), zbudowany na Wystawę Światową w 1958 roku; potem obejrzeliśmy Parc des Expositions i Stade de Roi Baudouin; po powrocie zaś do centrum Brukseli jeszcze katedrę i różne secesyjne budynki, a także miejsca, gdzie bawi się złota młodzież.

Wrócić mi jednak wypad jeszcze na chwilę do Laeken, a dokładnie na cmentarz....Po cóż jechać w nocy na cmentarz? Czy o sensie i bezsensie życia nie można rozważać na jakimś bliżej położonym cmentarzu ( jeśli już ktoś koniecznie potrzebuje do tego typu rozważań cmentarza). Przyznaję,że byłem  trochę zaskoczony tym, że jedziemy na cmentarz...wychodzimy z samochodu i mym oczom pokazuje się nie kto inny jak.....Myśliciel.Oryginał jest oczywiście w Muzeum Rodina w Paryżu, ale ponad dwadzieścia pełnowymiarowych odlewów rozsianych jest po świecie. Jeden z nich znajduje się na przedmieściach Brukseli!

Następny dzień to lekkie śniadanie, wizyta na basenie ( w zdrowym ciele, zdrowy duch) i zwiedzanie Parc du Cinquantenaire, dzielnicy instytucji europejskich, ale i zachodniej części St Gilles - dosyć ponurej, zamieszkanej przez imigrantów. To zaś co, turysta zwykle ogląda na początku czyli Grande Place ( jeden z najlepiej zachowanych w Europie gotycko - barokowych placów) czy rozczarowujący Manneken Pis oglądam na końcu. Niestety zabrakło czasu na Muzeum Magritte'a.

Moja wizyta w Belgii to także słuchanie historii o przygodach Tintina, poznawanie życia Belgów, kombinowanie jak dotrzeć na samolot, gdy nie działa metro i wiele innych historyjek, których ta, już i tak przydługa relacja nie zniesie.

Czuję, że za krótko byłem w Belgii i z przyjemnością tam wrócę - choćby na festiwal piwa!:-)






piątek, 15 lutego 2013

Szwecja

Przyroda, wyspy, syndrom sztokholmski, rodzina królewska, konik z Dalarna, Greta Garbo, Ingmar Bergam, Astrid Lindgren, szwedzkie klopsiki ( Kottbullar) i....zima!

Zanim dotarłem do Sztokholmu wylądowałem w okolicach Nykopingu. Zanim tam jednak wylądowałem spędziłem kilka godzin na lotnisku czekając aż samolot raczy wystartować...

Lubię siedzieć na lotnisku i przyglądać się ludziom - jedni się spieszą, inni poprawiają kołnierzyki przed spotkaniem z żoną, jeszcze inni leniwie przysypiają. Zwykle spaceruję  po całym lotnisku przyglądając się coraz to nowym osobom i pisząc w myślach ich życiorysy.

Tym razem jednak nie miałem ochoty na spacery, bo byłem chory - chory wyleciałem i chory wróciłem - c'est la vie. Skoro nie spacery to zostają rozmowy. Tym bardziej konieczne, że obsługa lotniska nic nie wie, a samolotu nie ma... Przez kilka godzin oczekiwania poznałem sporą część współpasażerów i dzięki temu oczekiwanie nie było najgorsze.

Nykoping to niewielkie miasteczko położone w pobliżu Skavsta Airport - zza szyby autobusu i przewodnika dowiaduję się, że urokliwe. Być może jest w tym jakiś sens by podróżować do miejsc mniej odwiedzanych przez turystów wówczas szansa na spotkanie tubylców jest większa. W stolicy spotkam bowiem głównie turystów z całego świata (zastanawiających się głośno nad obrazami koników z Dalarna) oraz całe rzeczy Hiszpanów i Polaków ( dla odmiany) tu pracujących.

Po godzinie jestem w Sztokholmie - stolicy Szwecji położonej na 14 wyspach, połączonych ponad 50 mostami; tylko jedną trzecią stanowi teren zabudowany, reszta to woda i tereny zielone. Pierwsze wrażenie pozytywne, choć nie mogę pozbyć się myśli, że latem jest tu piękniej. Dojeżdżając do centrum Sztokholmu widzimy olbrzymi budynek Ericksonna - nawet jeśli się zdrzemnęliśmy wiemy, że jesteśmy w Szwecji. A jeśli jeszcze nie wiemy, to przypomni nam o tym Volvo, Scania, a w ostateczności H&M i IKEA.

Zwiedzać za bardzo mi się nie chce z powodu choroby więc koncentruję się na rozmowach; choć zwiedzania trochę też było - Norrmalm, Gamla stan i Sodermalm zostały przedeptane. Słynne Muzeum Wazy  odpuściłem, ale wybrałem się na wycieczkę z przewodnikiem po mieście. To dla mnie pewna odmiana, bo zwykle wolę sam odkrywać ukryte skarby. Tym razem jednak wiedziałem, że jeśli nie będzie zewnętrznej mobilizacji to mając zaspokojony już pierwszy głód poznawczy (wieczorny, kilkugodzinny spacer po mieście) szybko wrócę do łóżka.
Przewodnik opowiedział mi kilka interesujących historii. Niektóre z nich znałem, niektóre nie. Po pierwsze przypomniał o tym, że Szwecja to państwo liberalne, bardzo dbające o politykę równościową. Przykłady?
Szwecja to monarchia konstytucyjna. Król jest głową państwa, ale ma niewielkie uprawnienia. Ważny jednak pozostaje symboliczny gest - w 1979 wprowadzono w Szwecji prawo pirmogenitury niezależnie od płci  i w ten sposób następczynią na tronie jest księżniczka Wiktoria. Inny przykład to obowiązujące w Szwecji od 2009 prawo o małżeństwach jednopłciowych. Przykłady można mnożyć, bo Szwedzi to przynajmniej wg badań i deklaracji jedno z bardziej tolerancyjnych społeczeństw.
Drugą rzeczą o której wspomina przewodnik jest wysoki odsetek ateistów i agnostyków w Szwecji (powyżej 60%). Społeczeństwo szwedzkie pozostaje jednak społeczeństwem przyjaznym i bardzo bezpiecznym. Zatem dla tych, którzy martwią się, że jak ludzie nie będą chodzić do kościoła to będą strzelać do wszystkich dookoła odwiedzenie Szwecji możne okazać się pożyteczną wyprawą.
Trzecia opowieść dotyczy życia królowej Krystyny Wazy, jej konwersji na katolicyzm, panowania, biseksualizmu, kontrowersji dotyczących jej płci etc, a wreszcie wspomnienia filmu "Królowa Krystyna" z Gretą Garbo w roli głównej.
Opowieści przewodnik miał wiele, a ja po zwiedzeniu wszystkich ważnych ulic i obejrzeniu kilku ważnych budynków ( w tym budynku teatru, parlamentu, pałacu i Filharmonii Sztokholmskiej < to tu wręczane są Nagrody Nobla> ) miałem dość - przemarzłem do szpiku kości więc opowieści oszczędzę.

Miłą odmianą było zwiedzanie najdłuższej galerii sztuki na świecie. Mowa oczywiście o metrze. Wybudowane w latach '50 XX zostało ozdobione przez artystów. Dzięki temu ponad połowa z blisko stu stacji metra to galerie sztuki - wspaniałe, kolorowe groty! A przede wszystkim jest tam trochę cieplej niż na zewnątrz. Zwiedzam więc z dużym zainteresowaniem.

Podoba mi się w Sztokholmie, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu ( może to przez zimową aurę i mą chorobę),że wszystko jest tu jakieś przykurzone, tak, jakby lata największej świetności już minęły. Może wrócę latem, by pływając statkiem zmienić zdanie.



czwartek, 7 lutego 2013

Rozmowy w kiosku

Znudziło mi się czekanie w przychodni. Trzeba się przewietrzyć i może kupić coś do czytania w pobliskim kiosku.

Decyzja podjęta, kupię najnowszą "Politykę". Proszę o ten periodyk. Na okładce dwóch mężczyzn i  dziecięcy wózek. Tytuł: Rewolucja obyczajowa Czy jest się czego bać?

Zanim jeszcze wyjąłem pieniądze usłyszałem od sprzedawcy: "Fajny obrazek co?" "Fajny, a niefajny?" odparłem i dodałem "Niefajne jest to w jaki sposób posłowie dyskutują ( a raczej ideologizują i obrażają ludzi o różnym niż ich światopoglądzie) w sejmie" Koniec rozmowy, mój interlokutor liczył chyba na inną reakcję.

Nie ma się czego bać, gatunek nie wyginie. A już na pewno nie wyginie od tego, co autorzy niesławnego listu określają jako "anomalię". Doskonale na jeden z argumentów  Akademickiego Klubu Obywatelskiego odpowiedział na swym blogu prof. Sadurski. Podoba mi się taka jasna i spójna argumentacja. Przywraca mi ona zachwianą wiarę w rozum.  Dlatego pozwolę sobie ją przytoczyć:

„<<Gdyby wszystkie osobniki danego gatunku….>>: naukowcy (no może poza członkami Akademickiego Klubu Obywatelskiego w Poznaniu) wiedzą, że tak zaczynające się zdanie grozi fatalnym błędem prowadzącym do najstraszliwszej w nauce konsekwencji – do ośmieszenia. Gdyby wszystkie osobniki były homoseksualne, nie byłoby reprodukcji gatunku. To prawda. Ergo: homoseksualizm jest anomalią. Nieprawda. Bo również: gdyby wszystkie osobniki zostały akademikami w Poznaniu, państwo by upadło, bo nie byłoby komu np. prowadzić lokomotyw ani obsługiwać wodociągów. Nie znaczy to jednak, że bycie akademikiem w Poznaniu jest przez to anomalią, nawet jeśli należy się do Klubu Obywatelskiego. Gdyby wszyscy zaświecili światło o tej samej porze, np. dokładnie o 19:30, wysiadłyby zapewne w kamienicy korki. Czy znaczy to, że nikt nie powinien o tej porze włączać elektryczności? Gdyby każdy obywatel Poznania miał pieska, psie odchody, nawet skrzętnie zbierane przez praworządnych poznaniaków do woreczków, obsmrodziłyby ten piękny gród doszczętnie. Czy posiadanie psa jest eo ipso ewolucyjną anomalią? Gdyby wszyscy… No dobrze, mam nadzieję, że pointa trafia w tej chwili nawet do akademików poznańskich, obywatelskich.
Mimo wszystko, poddam przytoczone przykłady naukowej generalizacji. Brzmi ona, odpowiednio wypowiedziana, gwoli spełniania akademickości, a więc z przytupem i namaszczeniem, następująco: Z faktu, że (1) gdyby wszystkie jednostki należące do kategorii X, podjęły działania (lub wykazywały cechę) Y, to konsekwencje takiej jednolitości zachowań (cech) byłyby negatywne, nie wynika, że (2) pojedyncza akcja Y podejmowana przez członka kategorii X jest negatywna (naganna, stanowi anomalię, jest aberracją), gdy empiryczne doświadczenie podpowiada nam, że (3) jest niemożliwe, by wszyscy X robili Y. Domniemane wynikanie (2) z (1) stanowi błąd „non sequitur”, gdy spełnione jest (3). Zaś nazwę błąd, przez Was dokonany, o Akademicy, w sumie śmiesznie prosty ale wymagający jakiejś pretensjonalnej akademickiej nazwy: „Błędem Generalizacji Zjawisk Niegeneralizowalnych” (© Wojciech Sadurski 2013). "

Cyt.  za http://wojciechsadurski.natemat.pl/49565,gaudeamus-igitur-w-poznaniu

Ważnym tekstem w rzeczonej sprawie jest też stanowisko Komitetu Biologii Ewolucyjnej i Teoretycznej PAN.

Podkreślone w nim jest, że ewolucja  nie jest procesem celowym, w związku z czym gatunki nie mają żadnych "zadań".

Dalej zaś czytamy, że:

  " Przynajmniej od czasów Traktatu o Naturze Ludzkiej Davida Hume’a rozumiemy, że nie należy twierdzić o tym jak powinno być, na podstawie tego jak jest. Biologowie ewolucyjni bardziej może niż inni uczeni są świadomi tego, że normy etyczne nie mogą być wyprowadzane na podstawie tego, co naturalne lub powszechne w przyrodzie. Dobitnie przekonuje o tym wzmiankowany wyżej przykład dzieciobójstwa. Ewolucja nie tworzy żadnych norm, to społeczeństwa je tworzą. Próby posługiwania się przy tym źle rozumianą teorią ewolucji bardzo źle się kojarzą, służyły bowiem w przeszłości do uzasadniania rasizmu i krzewienia nietolerancji "  zob. http://www.kbet.pan.pl/

czwartek, 24 stycznia 2013

Związki partnerskie

Czemu taki tytuł? Bo sprawa jest ważna, a ja muszę się douczyć, bo nie wszystko w tej materii jest dla mnie jasne.Zauważyłem zaś, że najwięcej czytelników przyciągnął post o tolerancji, jest więc szansa, że i dzisiejszy tytuł będzie cieszył się popularnością, a komentarze czytelników pozwolą mi dowiedzieć się czegoś więcej.

Dla jasności: uważam, że każdemu wolno kochać, a równe prawa to nie przywilej. Sytuacja w której próbuje się zaklinać rzeczywistość i twierdzić, że ktoś dla kogoś jest obcą osobą, choć osoby te przeżyły dziesięć, dwadzieścia czy pięćdziesiąt lat razem wydaje mi się kuriozalna. Kwestie dot. prawa do otrzymania zwłok zmarłej partnerki/partnera celem pochówku, kwestia dziedziczenia czy możliwości otrzymania informacji o stanie zdrowia nieprzytomnej bliskiej osoby są dla mnie oczywiste i tylko ograniczenia mojej wyobraźni nie pozwalają mi zrozumieć czemu jeszcze w naszym kraju nie są uregulowane w taki sposób, by ludzie nie musieli udowadniać,że nie są wielbłądami.

Nie rozumiem też tych wszystkich lamentów dot. zamachu na tradycyjną rodzinę. Ludzie mają prawo być równo traktowani, a rodzina, jeśli dobrze funkcjonuje, to przetrwa i o żadnym zamachu mowy tu być nie może. Czy ktoś proponuje by komuś zabraniać zawierania  np. małżeństwa w kościele katolickim?

Druga kwestia: często związki partnerskie przedstawiane są jako sprawa dot. tylko osób homoseksualnych; a dotyczą przecież zarówno osób homoseksualnych jak i heteroseksualnych.

Braki mej wiedzy dotyczą różnicy między ślubem cywilnym, a związkiem partnerskim. Czy chodzi tu o pozbycie się całej gamy stereotypów, wyobrażeń, schematów, które wiążą się z naszym wyobrażeniem o małżeństwie czy o coś innego? Przyznaję, że brakuje mi  tego typu  rozważań  w debacie.

Z innego poziomu zauważam oczywiście, że różnica między ślubem cywilnym, a związkiem partnerskim jest taka, że ten ostatni mogłyby zawrzeć osoby tej samej płci, a ten pierwszy zarezerwowany jest dla kobiety i mężczyzny ( przynajmniej w Polsce).

A na koniec jeszcze cytata ( do przemyślenia) z ostatniej "Polityki" nr 4(2892) - Michał Znaniecki (rozmowa przeprowadzona przez Joannę Cieślę) na pytanie: "Miałoby dla pana znaczenie zalegalizowanie pana związku w świetle polskiego prawa?" odpowiada:

" Tak, chociaż dla mnie osobiście w tej chwili nie jest to konieczne. Ale istnienie takiej prawnej możliwości zmienia świadomość ludzi, uspokaja emocje. Jednak z mojej perspektywy jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest legalizacja małżeństw jednopłciowych na takich samych zasadach jak małżeństwa osób dwóch płci. Wyłącznie to daje poczucie zrównania całego społeczeństwa, specjalne regulacje antydyskryminacyjne nie mają sensu, pogłębiają tylko podziały."

Przy okazji z tego samego artykułu dowiaduję się czegoś nowego i przykrego o słynnym Florianie Znanieckim, którego teksty kiedyś mi serwowano. Czytam słowa Michała Znanieckiego: " (...) po kilku latach od tamtej sytuacji mama zadzwoniła z wiadomością, którą akurat uzyskała, że mój dziadek Julian Znaniecki popełnił samobójstwo z powodu własnego homoseksualizmu - został odrzucony przez swojego ojca Floriana, wielkiego socjologa, profesora"  Jak się okazuje, intelekt nie zawsze idzie w parze z otwartością.








wtorek, 22 stycznia 2013

Można

Można być miłym i można życie uczynić łatwiejszym. A wystarczy tylko trochę życzliwości i chęci do pracy.

Przygody ze służbą zdrowia często są przedmiotem rozmów i artykułów. Zwykle związane są z narzekaniem.

Dla równowagi napiszę  coś pozytywnego. Pani doktor szybko wypisała skierowanie na badania, a pani pielęgniarka zgodziła się pobrać krew poza wyznaczonymi godzinami - nikt nie czekał na inne badania, próbki nie zostały jeszcze wysłane do laboratorium.

Mówię, że  bardzo dziękuję i komplementuję, że pani  taka "pełna energii i chęci do działania" - słyszę, że nie ma za co dziękować i że problemy zostawia się w domu, a w pracy trzeba być uśmiechniętym.

Tak trzymać! Od razu świat jakiś lepszy się wydaje!

niedziela, 20 stycznia 2013

Myśli usłyszane

Często słyszymy myśli różne. Często są to myśli najprostsze, banalne, a jednak czasem zdarza się tak,że to właśnie one coś w nas poruszają, zapadają głęboko w naszą świadomość i domagają się zapisania, opisania i ciągłego przypominania.

Kiedyś ktoś mi powiedział, że takimi słowami były zamieszczone na moim podróżniczym profilu słowa: "Life is too short to drink bad wine".

Mnie zaś wczoraj uderzyły swą prostą i prawdą słowa: "Życie jest zbyt krótkie by być nieszczęśliwym".
To prawda; wbrew pozorom życie jest bardzo krótkie, warto więc chyba robić wszystko by przeżyć je nawet nie tyle autentycznie co twórczo i w sobie tylko właściwy sposób.

Nie unikniemy wprawdzie w ten sposób błędów, ale przynajmniej nie będziemy żałować tego, czego nie zrobiliśmy.

Ps. A w głowie ostatnio znowu myśli o wolności, odpowiedzialności i szale uczuć.

Najnowsza "Anna Karenina" nie rzuciła mnie na kolana. Film w konwencji bardzo teatralnej, co wydaje się być ciekawym pomysłem, zważywszy na to,że  życie rosyjskiej arystokracji było jednym, wielkim teatrem.Chwilami nudnawy i nie w pełni oddający bogactwo świata Kareniny.

Warto było jednak przypomnieć sobie udręki tej, która nie mogła wpasować się w ramy świata, w którym przyszło jej żyć. Problem wciąż aktualny, bo zawsze jest jakiś procent "niesformatowanych".

A wolność? Albo mamy wolność albo poczucie bezpieczeństwa. Albo utrzymujemy wciąż niestały poziom wolności ograniczonej. Trudne zadanie i sztuka mądrego życia - nie każdy zostaje w niej mistrzem.

czwartek, 3 stycznia 2013

Myśli nieuczesane

Wiele myśli nieuczesanych w głowie: tych o świętach - że dla wielu wcale nie jest to czas radosny, tych o opresyjnym wymiarze kultury, oraz o tym, że świat nie wiedzieć czemu każe nam co roku cieszyć się 31. XII

Wiele myśli o ja i o tym jak postrzegamy siebie i jak jesteśmy postrzegani.

Kilka myśli o osobach bliskich i o tym, co choć możliwe, teraz jeszcze niewyobrażalne.

W życiu chyba najciekawsze jest to, że nawet jeśli z precyzją szwajcarskiego zegarmistrza je zaplanujemy, to i tak nas zaskoczy. Czasem deszczem, czasem słońcem. Ale jak nie trwać, skoro po deszczu jest tęcza?

Impresje z Wiednia na szybko: piękne iluminacje, ponowna fascynacja muzeami -Klimt i Schiele, tabuny turystów, przerażające kolejki do restauracji i kawiarń, kiepski tort Sachera, kilka pięknych widoków; kilka osobowości spotkanych w drodze.